piątek, 29 października 2010

CANOE


Kiedy w dzieciństwie zaczytywałem się w powieściach Karola Maya, nigdy nie ośmieliłem się śnić o własnej indiańskiej łodzi. Przecież wiedziałem jak jest zbudowana i nie widziałem możliwości budowy. Podobno oryginalne canoe było tak lekkie, aby za wojownikiem mogła je nosić jego niewiasta. Może dlatego nadałem mojej łodzi imię Solvejga... Tak więc moje canoe zbudowałem, choć z polskiej sosny, polskiego świerku, polskiego dębu i obcego mahoniu. Pół roku trwała ta budowa nad Utratą. I tam, na dworskim stawie, moją łódź zwodowałem. Ma moje canoe lugrowy żagielek, i kiedy dmuchnie, to tylko na wiośle, które jest sterem, można wyczuć potęgę dobrego boga Manitou.
Pływałem po Wiśle, Bugu, Narwi, Zalewie Zegrzyńskim, by w końcu Kanałem Augustowskim i Czarną Hańczą dopłynąć do Wigier. Sens tego zdania dostępny jest tylko dla wtajemniczonych.
Teraz moje canoe czeka na mnie na Szlaku Orlich Gniazd. W Tyńcu czeka na mnie Wisła.

EIDRIGEVICIUS Stasys

Talent urokliwy i tym urokiem zniewolił wielu. Za komuny hołubiony i licznie nagradzany, dziecko szczęścia prawdziwe. Tak powszechnie wszystkim się podobał, że trudno uwierzyć w ingerencję Organów. Nawet komuchy znały początek "Pana Tadeusza".
Z Stasysem spotkałem się chyba dwa razy z racji moich prac graficznych. Przyczyniłem się otóż do wydania kalendarza z jego obrazkami, które choć urokliwe, jednak w postaci diapozytywów nie miały wzięcia wśród klienteli. Ażeby więc projekt uczynić bardziej przekonującym, odmalowałem obrazek Stasysa z takim przekonaniem, że wszyscy myśleli, iż autor użyczył mi oryginału - a i mnie samemu moja kopia zdała się równie dobra. Spowodowało to niezwłoczne "zaginięcie" mojego projektu.
Także więc i ja stałem się ofiarą jego uroku i zostając w szlachetnym celu kopistą, czynię teraz gdzieś honory prawdziwej sztuce należne.

wtorek, 26 października 2010

ROSTWOROWSKA Iza, czyli o grozie i innych pieszczotach

Kiedy ubędzie nam z naszej tubylczej społeczności jedna niewiasta – czy to w grozie, czy innych pieszczotach – a białogłowe, jak to jest w zwyczaju, konieczne opamiętanie nawet w karczmie nieubłaganie wprowadzą – tak i my żalu nie możemy pokazać i w odkupieniu za winy, których nie popełniliśmy, trzeba i nam zdradzieckiej podjąć się misji i na wraże strony prawdziwej wolności się udać.
Akurat spotkamy tam piewcę wolności słowa i wziętego publicystę, który na swoim podwórku wyznaje cichaczem "totalniackie" idee i konkurentów w zbożnym dziele naprawy Rzeczypospolitej sprawiedliwie eliminuje głosem swego prokuratora. 
Imię tego jegomościa, znaczy się Staśka, nie tak wiele wprawdzie znaczy, albowiem my tam jakiejś niewiasty przecież szukamy, co by naszym ogolonym głowom ogłady trochę pańskiej do izby naszej wniosła.
No, i siedzi sobie w kącie jedna białogłowa, z Raju IV RP wypędzona, w Internecie na Circ przechrzczona.
Tak i my do niej zagadamy, ufni w Jana Kamyczka nauki.  I oto w pysk zaraz niespodzianie oberwiemy, bo to przecież chamom nie przystoi samotną niewiastę tak traktować, czyli niejako od tyłu zachodzić.
I tak stojąc w bezpiecznej już odległości, przysłuchujemy się tylko rozsierdzonej jejmości, której rodzina nie może wybaczyć nocnego czuwania przy Polsce, zamiast przy dzieciach i mężu. Oto Circ Zwycięska wiodąca lud na barykady!

Wychodzi nam jednak na to, że w tej naszej polskiej jak najbardziej karczmie – chociaż zarządzanej przez arendarza Żyda dla pomyślności dworu – spożycie paruchy znacznie by wzrosło, gdyby tak jejmość owa i u nas posiedzieć czasami by zechciała.  A i Ojczyźnie naszej roztropnie wymiernych korzyści w ten sposób przysporzyła — chociaż wszystie moje teksty uważa za niezrozumiałe.

Uwieczniła się więc Iza w historii literatury także i tym, że mnie, Błotniaka, zechciała nazwać polskim Proustem, co było w jej ustach prawdziwą obelgą. Tak się tym epitetem spłoszyłem, że zaraz przypomniał mi się Adam Ważyk, który – z naganem do kolan – obdarzył Brunona Schulza taką oto cierpliwą uwagą: My tu nowych Proustów nie potrzebujemy!

Tak więc i w ten sposób koło Historii diabelnie sobie klekoce!

AUTONOMIA myślenia

Jednym z najbliżej stojących obok prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego ludzi, był mój sympatyczny znajomy, którego niegdyś gościłem w Bronnej Górze.
Jest to człowiek dowcipny, z ujmującą inteligencją, mający poczucie własnej wartości.  Nigdy nie ośmieliłem się go podejrzewać o ambicję zrobienia politycznej kariery, i to w każdych warunkach.
Nagle, choć po latach, znalazł się on w tak dziwnym zaiste miejscu i towarzystwie, że zbaraniałem.
Ale już wcześniej, na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mówiłem mu o moim lęku i wątpliwościach wynikających z praktycznej roli Sejmu kontraktowego - naraziłem się na jego zniecierpliwione spojrzenie. 

 — Jest to Sejm demokratycznie wybrany, czy nie?  — pytał z miną profesora przesłuchującego niedouczonego studenta.
Kiedy mowę mi odjęło, dodał:
  — Teraz trzeba tylko zapierdalać!

Polaku, weź się wreszcie do roboty!
Obsługa samego długu publicznego wynosi już 28 mld. złotych rocznie.
Pożyczaj nadal od siebie swoje pieniądze na dobry procent!

ŚMIGŁY Rydz

Dość pospolity bohater piosenki - ale tragiczny kowal doktryny obronnej, którego krawieckie upodobanie do guzików było szczegółowo analizowane w sztabach armii niemieckich podczas gier wojennych.
Tak nie umiał się pogodzić z utratą choćby jednego guzika, że musiał oddać nie tylko paltocik, ale i gacie, w dodatku cudze. Taki zaś był śmigły w ucieczce od polskich armii, że jeszcze na moście granicznym wymachiwał bronią i chciał wydać rozkaz przegrupowania całej kolumny samochodowej z dygnitarzami do zbudowania linii rozwiniętej obrony. Ostatecznie zagroził rozstrzelaniem samego siebie za niewykonanie rozkazu, ale odwiódł go od tego zamiaru jego oficer, który - w poszanowaniu dla wyższej rangi - strzelił do siebie. Była to chyba ostatnia próba ratowania honoru Naczelnego Wodza, chociaż przybrał potem wódz imię Zawiszy i cichaczem wrócił do Warszawy, aby tej legendzie zapewne sprostać. Trudno jednak w istocie orzec, co właściwie miał na myśli.
Tutaj dosięgła go angina pectoris, czego i Piłsudski przewidzieć nie mógł, ale uratowała ta franca Armię Krajową przed dylematem, chociaż i inny scenariusz inscenizacji jego śmierci jest możliwy. 
Redaktor Jerzy Giedroyc obdarzył tego nieszczęśnika wybaczającym wspomnieniem, bowiem uznał, że jego konspiracyjny powrót do okupowanej Polski podyktowany był chęcią wypełnienia żołnierskiego obowiązku. 
Tak więc obraz marszałka przed stalugą w wizytowym cywilnym ubraniu, jest dobrym symbolem wiary dla ubranych w cywilne ubrania ofiar egzekucji i sprasowanych w żołnierskich mundurach żołnierzy Rzeczypospolitej, zasypanych w dołach katyńskich.
 
Ma on dzisiaj swoich apologetów, co szanuję - ale nie podzielam.

poniedziałek, 25 października 2010

OBERLÄNDER Halina

Pierwowzór i natchnienie Kici Koci Mirona Białoszewskiego. Wywodzi się z domu Pfeffer i drukarni Wierzbickich. Ojciec, Niemiec z Turyngii, ukrywał się podczas niemieckiej okupacji przed Niemcami. Grał na fortepianie, niemieckim niestety.
Razu pewnego Kicia miała do mnie słabość i podarowała mi ten fortepian. Teraz pewnie żałuje, choć fortepian to marny, w dodatku stoi wciąż w jej domu.
Z Kicią wiele jest problemów, ale najważniejszy, mimo różnicy pokoleń, tkwi w ocenie Powstania Warszawskiego. Ogólnie rzecz biorąc Kicia hołduje tej historycznej wizji, która powstaniowej hekatombie chce zawdzięczać PRL i znajomość języka polskiego. Uprawianie takiej polityki historycznej zawsze wywoływało mój opór, co Kicię doprowadzało nieodmiennie do ogłaszania stanu wojennego, w celu ratowania się z opresji.
Podczas Powstania Kicia, jako dorastająca panienka, przebywała na letnisku wśród podwarszawskich wydm i sosen. Nawet tam jednak wiatr przywiał nadpaloną stronicę książki z płonącej Warszawy. Na tej podstawie Kicia mówi o sobie: My, Dzieci Powstania!

Rzeczywiście, Kici rówieśnicy rzucali w czołgi butelki z benzyną, ginęli i nosili sprzeczne meldunki.
I tego Kicia mi już chyba nigdy nie wybaczy!


(Dopisane 5 stycznia 2019)
Spełniły się moje przeczucia i oto Kicia sprzedała fortepian swojego ojca, usprawiedliwiając się przede mną swoim "ZAMROCZENIEM" w chwili podarowania mi owego instrumentu. Muszę przyznać, że idea ta zrodziła się w głowie Henryka Błachnio, a Kicia jedynie podpisała darowiznę bez żadnej odpowiedzialności za swoje czyny, co zdaje się potwierdzać nieśmiertelną niewieścią płochość. Teraz Kicia tryumfalnie podała mi do wiadomości, że ów fortepian stoi w PAŁACU, czym Kicia Kocia jednoznacznie potwierdza swoją miłość do arystokracji, która ma tyle wdzięku, że może mi bezkarnie obsrywać na mój koszt moje pióra i niezbyt udatnie udawać, że umie grać na Kici fortepianie. Tego rodzaju bezinteresowny udział w tworzeniu narodowej i - niechybnie - katolickiej kultury narodowej, zawsze wywoływał moje rozrzewnienie. Kiedy więc niektórzy z nas starają się pozbierać rozsypane pióra Orła Bielika - który nad Bronną Górą wciąż i mimo wszystko kołuje - wspomnienie fortepianowej klawiatury jest jak znalazł, bo przecież fortepian to po Chopinie narodowa wykałaczka przy usuwaniu resztek polskiego sumienia, które znajduje dla siebie wszelkie usprawiedliwienia.




"Ujeżdżanie Henryka przez Kiciunię"


niedziela, 24 października 2010

ZABOBON sąsiedzki

Zabobon ten polega na fałszywej ocenie sąsiedzkich namiętności tworzących atmosferę odwrotnie proporcjonalną między dbałością o sąsiada a jego wdzięcznoscią.
Co prawda rzecz się sprowadza do naszego naiwnego oczekiwania, aby sąsiad tylko krzywdy nam nie robił: drogi nie przekopał, studni nie zatruł, psa naszego w zemście życia nie pozbawił, drzew podczas naszej nieobecności nam nie wyciął, plandeki dla ratowania cieknącego dachu na swoim chlewie nam nie porywał, papy naszej na własnym dachu nie kładł, korespondencji naszej nie czytał i na języki nie brał.
Ale sąsiad nam nie wierzy i podejrzewa nas o chytrą mistyfikację.
Aby uczynić zadość jego wyobrażeniom i zawodu mu nie sprawiać, obmyślamy po nocach, jak ograbić go ze starych gumiaków, a źródło życiodajnej gnojówki płynącej obok jego studni zakazić życzliwym myśleniem. Aliści już o poranku znów sąsiadowi się narazimy, gdy w głuptackim odruchu serca ofiarujemy mu zakupiony dla siebie hydrofor, bo my możemy poczekać, a on taki nieborak. Sąsiad w odruchu szlachetnej zaściankowej dumy podarunku naszego nie przyjmie, ale zaraz po naszym nagłym wyjeździe ktoś masywne drzwi wyłamie i ciężki hydrofor z lekkim sercem w dal niedaleką poniesie.
Sąsiad więc wartością samą w sobie jest i basta.
Dużo dasz - mało otrzymasz, albo jeszcze gorzej.
Mało dasz, najlepiej nic - wtedy masz widoki!

sobota, 23 października 2010

PEJOT

Z P.J. łączy mnie długoletnia przyjażń(?) z długoletnią przerwą,  (a pewnie i inne przerwy też wchodzą w rachubę).
Odbywał on tę przerwę na wzgórzach z widokiem na Babią Górę i Kalwarię Zebrzydowską. Zepsuł sobie ten czas okropnie, starając się nie urazić sąsiadów i w wyniku tego zabobonu (patrz: ZABOBON sąsiedzki) popadł był w nieskazitelną paplaninę. Teraz próbuje sobie przypomnieć kilka kwestii, ale idzie mu to nadzwyczaj opornie, chociaż poszedł nawet do szkółki pisania scenariuszy filmowych. bo sam nie potrafi. Taka galicyjska mentalność, która nawet Bobrzyńskiego z domowej biblioteki wyrugała.

Poznaliśmy się przy produkcji dzieła filmowego, gdzie pełniliśmy obowiązki. Ja nawet zostałem uwieczniony przed godzinami pracy jako konny giermek króla Kazimierza Wielkiego, gdy ten o brzasku przemykał się - bez królewskiej dostojności i wstydliwie chuć chowając pod królewskim płaszczem - do kochanki swojej, zwanej dla uproszczenia Cudką, bo Esterka akurat gdzieś się zapodziała.
Potem prześladowany był przez aparat uścisku  generała Jaruzelskiego okrutnie, bowiem jako bojownik o Polskę niepodległą zażywał swobody w jastrzębskim lukratywnym uzdrowiskowym ośrodku odosobnienia przez okrągłe pół roku.  A wszystko to dlatego, że w pierwszych dniach stanu wojennego nie zdążył oddać dwóch śmiesznych telefonów z antenkami, które w Szwecji dzieci nosiły w drodze do szkoły - wszelako ówcześnie stanowiły poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, w którym ów  generał trząsł się nieustannie ze strachu nie tylko o własny gabinet, ale jeszcze, jak sam powiada, martwił się o Polskę. Temat ten wciąż czeka u mnie na świetliste objawienie.

Kiedy więc przyszedł do P.J., brnąc w głębokich śniegach, zdyszany i uzbrojony po zęby pluton ZOMO, kiedy chłopcy nie po raz pierwszy spojrzeli sobie na Babią Górę i Kalwarię Zebrzydowską, bo wielu mieszkało nieopodal, gdy zabezpieczyli przedmiot przestępstwa zapobiegając w ten sposób dalszym opadom śniegu groźnym dla całej wyzwoleńczej armii, zabrali też z sobą nie stawiającego niestety oporu z bronią w ręku P.J. do wadowickiego więzienia, znanego i z innych patriotycznych wydarzeń. Wypełniała ich serca opiekuńcza troska, aby poddany PRL-u nie zrobił sobie krzywdy po tak dojmującej stracie antenek i w trudnej sytuacji ciążącego na nim straszliwego podejrzenia o współpracę z wywiadem portugalskim, ktoremu miał jakoby przez te telefony podawać trajektorie czołgów i innego żelastwa armii robotników i chłopów.  W tym więzieniu też byli znajomi klawisze, którzy takie tradycje rodzinne w służbie dla Ojczyzny kultywowali już od początków władzy ludowej... Tak więc siedziało mu się tam całkiem beztrosko i rodzinnie.

Ma też P.J. zadziwiające upodobanie do kaskaderskich wyczynów samochodowych, którego ja nie podzielam, jak i do prześladujących go niewiast, które to upodobanie podzielam dość wstrzemięźliwie.  Mimo to próbował kiedyś, nie zważając na moje protesty, dojechać do Wetliny na skróty, co udało się tylko częściowo, bowiem w wyniku przejścia w stan osłupienia, spadaliśmy sobie równe 45 metrów po stromym zboczu góry, niszcząc bieszczadzką przyrodę. Z tej przypadłości nie rozgrzesza go nawet szlachetna intencja wzięcia udziału w paradzie równości razem ze swymi dwiema kozami płci obojga, które domagają się usankcjonowania przez państwo ich długoletniego związku z P.J. i wypłaty dodatku rodzinnego.
Dla podtrzymania naszej bezinteresownej przyjaźni, domagającej się wciąż kosztownych podarunków, przysłał mi ostatnio własnej produkcji medykament do użytku wewnętrznego o zaskakującej nazwie "Wesołe jabłuszko". Co zapodaję potomności, bo trunek to smrodliwy o trującej zawartości.
Przed paru laty sąd uchylił ten dawny wyrok i zaliczył mu odsiadkę w poczet przyszłej kombatanckiej emerytury, każąc mu za tę poniewierkę wypłacić co nieco i oddając akta w łapy naukowców z IPN. Orzekał bowiem ten sam sędzia, który go skazał. Takie, panie, czasy nastali!
Ja jednak bezstronnie mniemam, że ogólnie P.J. nie jest bez winy, co widać wokół gołym okiem.

Na stare lata dewocja wypłukała P.J. wszystkie komórki z tradycyjnie pojmowanego siedliska myśli. Zaowocował taki samogwałt wielkiej miary urzeczeniami. Miłuje tedy banderowską Ukrainę i gazetę "polską" kawalera orderu ukraińskiej bezpieki, jest fanatycznym członkiem sekty smoleńskiej, a więc także zwolennikiem rządów motłochu, ślepo nienawidzi Rosji i podaje Hamerykę za jedyne dla całego świata dobro. Ma jednak na oku i mistyczne przesłanie: otóż odmawia paciorki za moje nawrócenie na religię watykańskiej hordy. A pan Bozia niezłomnie ma to wazyatko pod awoją opieką.


czwartek, 21 października 2010

ASTROLOGIA

Dział politologii. Astrolog, zwany też niekiedy wybrańcem ludu, informuje pospólstwo o mniej lub bardziej korzystnym dla Polski układzie planet i dyplomatycznym milczeniu gwiazd. Na tej podstawie premier RP orzeka, że zwrot zagrabionych sreber rodowych nie jest już możliwy. Dlatego paserzy, będący już menedżerami, mogą spać spokojnie. Powoduje to rozkwit ożywczego prądu umysłowego, któremu na imię: amnezja. Jest to nieodzowny warunek umiejętnego naprawiania starych i budowy nowych stadionów na igrzyska.

Taki Piłsudski przynajmniej sam stawiał sobie pasjansa i karta mu podpowiadała, kiedy wysyłać astrologów na wczasy do twierdzy brzeskiej albo Berezy Kartuskiej, symulując po drodze i w tamtych kazamatach ich tortury i egzekucje, realizując w ten sposób nie tylko swoje poczucie humoru, ale i usilnie zwiększając wolę posłów do konstruktywnej koalicyjmej współpracy. Z tego powodu astrologia w II RP nieco podupadła, aczkolwiek w jej schyłkowym okresie znów powróciła do łask państwowych w osobach Becka i Śmigłego-Rydza. 
W III i IV RP astrologią zajęły się: Polska Akademia Nauk, Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny. Stanowi więc ta nauka typowe odzwierciedlenie perypetii cezara.

ANTYSEMITYZM

Nazwa gazu paraliżującego. Wytrych otwierający każdy skarbiec poza rozumem - dlatego, choć to gaz mocno przeterminowany, nadal cieszy się wzięciem. Niektórym wypełnia niestety obie półkule.

Hołubiąc przez lata żydowską rodzinę ubeckiego generała, a więc przez los szczególnie poszkodowaną, dorobiłem się dobrowolnie gęby antysemity i chodzić będę w tej aureoli z towarzyszącą jej pamiętliwą mściwością zapewne do końca moich dni, albowiem niechaj nigdy goj nie stara się czynić honoru i staropolskich wartości spoiwem takiej przyjaźni.
Kiedy wasz rzekomy żydowski przyjaciel poślizgnie się i wdepnie nieszczęśliwie we własne sumienie, czyniąc trochę swojskiego smrodku, zostaniecie niechybnie obarczeni odpowiedzialnością za ten wypadek i nikt nie weźmie was w obronę. Ale przede wszystkim zostaniecie skazani na zapomnienie, dopiszą was do szyderczej listy skazańców, stojących latami na placu apelowym z gipsem w ustach i workiem na głowie - listy wciąż uzupełnianej przez preparatorów masowej wyobrażni. Na tym placu kapusie przerobią was na kapusia, w jednej chwili z płaczliwego filosemity wyrodzi się z was monstrum oblizujące się po dokonaniu pogromu: - tylko niebieskie światło wyświetli kontur waszej postaci.

I unosi się nad tą nieszczęsną ziemią ten ciężki balon gaduły, sepleniącego w kółko ten sam refren w każdym referacie i przy każdej okazji, co stanowi śmiertelne zagrożenie dla wszelkich organizmów żywych, szczycących się posiadaniem choćby jednej komórki. Dlatego do zatwardziałych orędowników antysemityzmu zaliczają się sami Żydzi.
Żyd Marek Oberländer mawiał w takiej sytuacji: - Wychodzę stąd! Tutaj jest za dużo Żydów!

FEDECKI Ziemowit

Wiele lat okupował biurko w "Twórczości" tuż przy drzwiach. Podobno umiał jeździć na motorze - co jest świadectwem samego Putramenta.
Kiedy przed laty na swój debiut wybrałem "Twórczość", długo przy tym biurku czekałem na jego werdykt o wartości moich poetyckich produktów. Wiercił się i pocił, szurał nóżkami pod biurkiem, aż drzwi się otwarły i wszedł sam mroczny Jarosław Iwaszkiewicz. Fedecki poderwał się i wskazał służbiście na mnie i na to swoje biurko zawalone moimi tekstami i kilkoma gwaszami. Iwaszkiewicz na czytanie nie miał widać ochoty, bo zaczął oglądać moje obrazki. Potem spojrzał na mnie tak boleśnie z mroku swojej starości, mruknął kilka komunałów i zniknął w swoim gabinecie. Fedecki zaś kiwnął w końcu głową i podkreślił prestiż mojego debiutu na tak szacownych łamach. Po roku kiwnął głową drugi raz. Po dwóch latach kiwnął głową trzeci raz. Po następnych kilku miesiącach kiwnąłem głową ja i poszedłem do "Kultury", gdzie redaktorem działu poezji był Zbigniew Bieńkowski. Uśmiechnął się na opis moich perypetii i po dwóch tygodniach ukazał się mój poetycki debiut ilustrowany grafiką, co było niemałą zasługą także Andrzeja Gassa. Kilka dni później otrzymałem od Fedeckiego kopertę z moją zleżałą u niego produkcją i krótkim listem: "Z przykrością informuję, że z przedstawionych nam utworów poetyckich nie skorzystamy."
Na tych słowach opis dziejów żywota Ziemowita Fedeckiego się urywa.

środa, 20 października 2010

PUCEK Robert

Mój wychowanek poniekąd, choć różnica wieku dość znikoma. Miał raptem siedemnaście lat, kiedy do mnie trafił. Dlatego zobowiązany jestem do szczególnej wyrozumiałości, która kiedyś powinna się skończyć.
Ażeby jednak malować zdawał bodajże trzykrotnie do Akademii Sztuk Piękniejszych i na nic zdało się świecenie moim własnym przykładem. Ażeby zaś pisać, rozpoczął był terminowanie w piśmie Fołksztyme. Do dzisiaj nie wiem, czy zna jidisz, i w którą stronę tłumaczy swoje teksty. Niezbyt ze mną szczery, prawdę mówiąc, bo wciąż podkreśla, że Żydem nie jest.

Ostatnio przekonywał mnie dobitnie o aryjskości Roberta Stillera, z którym się przyjaźni. Co ciekawe, sam Stiller nie podziela jego zdania i publicznie opowiada o swojej żydowskiej inicjacji w wieku już dojrzałym, o swoim żydowskim ojcu - zapiekłym antysemicie. Pisuje też Robert do pisemek, które zaraz potem upadają. Swego czasu pisywał do Rzepy, ale wypadł, gdy zmieniła się redakcyjna konstelacja. Mimo to jest piewcą tezy, że artykuły, felietony i wiersze są drukowane w prasie nadwiślańskiej wtedy, gdy są dobre. Nie mogę zaprzeczyć, że teza ta wywołuje we mnie szczególną sardoniczną wesołość.
Użył też kiedyś, bez mojej wiedzy, mojego obrazka dla ozdobienia swojego tekstu, za co przekazał mi w imieniu Rzepy honorarium w wysokości 50 złotych polskich. Dlatego rozumiem rozgoryczenie Macieja Rybińskiego, który - nie mogąc się doprosić o godziwą zapłatę za swoje teksty - stoi teraz z kapeluszem w przejściu podziemnym Dworca Centralnego w Warszawie, licząc na miłosierdzie polactwa.

Człowiek w zasadzie mi życzliwy - ale bez przesady.




HIMILSBACH Jan

Widziałem Jasia na żywo raz jeden - niezupelnie jednak żywego.
Ubrany był w skórzaną kurtkę, zza której magnackich wyłogów przeświecała kolorowa flanelowa koszula, jakie to wierzchnie okrycie plugawej cielesności nosili literaci pielęgnujący swą kamieniarską legendę z okolic ulic św. Wincentego i Powązkowskiej. Kurtka ta podparta była z dwóch stron barczystymi młokosami, którzy wnieśli tkwiącego w środku kurtki Jasia do autobusu, zachowując z pietyzmem jego postawę pionową.

Był to kolejny rozdział opisanego przez Jana Himilsbacha przyjęcia, w celu integracji klasy robotniczej z jej przywódczą elitą.

Mojemu objawieniu sprzyjał niewątpliwie senny jeszcze wiosenny poranek tuż po godzinie ósmej - więc autobus na Krakowskim Przedmieściu był już pusty i dlatego wypełniony klasyczną jasnością. Od Sióstr Wizytek snuł się i wirował świetlisty strumień wierszy ks. Jana Twardowskiego, przechadzającego się akurat o tym czasie po ogrodzie za murkiem.

W naszej dalszej podróży w stronę Żoliborza, Jan Himilsbach zachował pełne godności milczenie. A i mnie nie minęło dotąd upodobanie do kraciastych flanelowych koszul, których rodowód na kamieniu się rodzi.

GŁOWACKI Janusz

Kiedyś ktoś spostrzegawczy zwierzył się Głowackiemu, że moje życie to gotowy scenariusz filmowy. Głowa z rezygnacją stwierdził, iż kino boryka się z brakiem tematów, więc mogę - jeśli zechcę - przydać mu nieprzemijającej świetności.
Szczeniak byłem i nie śmiałem odmówić znanemu już ówcześnie pisarzowi, gdy ten zaproponował mi spotkanie. Scenariusz miał się poniekąd napisać już sam.

Umówiliśmy się przy czterech śpiących żołnierzach, zamienionych przez bogów w żeliwne posągi, czuwające nad sojuszem polsko-radzieckim tuż obok praskiej cerkwi.
Głowacki nadszedł punktualnie od strony Dworca Wileńskiego, falując skrzydłami białego kożuszka, który w owych czasach pełnił rolę znaku przynależności do elity w ten sam sposób, jak oficerki w czasie niemieckiej okupacji podkreślały niezłomność polskiego ducha. Na głowie posiadał loczki cokolwiek czarne a obfite i trochę przypominał mi Puszkina w urodzie jakże męskiej. (Z pomnika powiało grozą).
Z zachwytem wpatrywałem się w ten produkt krajowy brutto kultury artystycznej i towarzyskiej późnego PRL-u.
Onże tymczasem wygłosił kilka zdawkowych uwag o chwilowym braku czasu, z niesmakiem ocenił mój specjalnie na tę okazję skrojony chałat, sięgnął za pazuchę i wydobył swoją "Wirówkę nonsensu", co, jak zrozumiałem, miało stanowić dla mnie przesłanie na dalszą drogę życia. Załopotał potem połami kożuszka (białego) i odleciał do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął studia nad Sofoklesem, dając tym patriotycznym czynem duchowe wsparcie zagubionym polskim emigrantom.

Teraz Głowacki żyje z procentów od skarbu hrabiego Monte Christo i znów należy do elity, co pokrzepiającym jest symptomem, że prawdziwa sztuka i literatura nigdy nie przemijają.



GŁUPTA

Głupta jest jak smuta - nieogarniona.
Jest jak oceany i wieczne śniegi, jak bursztynowa komnata na dnie morza, jak jęzor lodowca wysuwający się z ust polityka.
Głupta potrafi zakwilić rzewnie i w todze bakałarza prawić mętnie.
Sam korzystam z jej usług - więc wiem.

poniedziałek, 18 października 2010

AGENT

Wszyscy to przecież wiedzą, że Agentem był ten, który nigdy nie współpracował, ale funkcjonariusze współpracowali z nim bez jego wiedzy.
Kiedy więc w życiu prywatnym Agent stał się założycielem spółek, fundacji i agencji dobroczynnych, zaczął również zbierać profity ze swojej manii prześladowczej.
Aktualnie jest ekspertem od lustracji, wolnych mediów, Radia Maryja i transferu pieniędzy do Bathusanu. Jest także autorytetem moralnym i nie ze swojej winy wybitnym publicystą.
I jest jeszcze Tajny Agent.
Ale ta lista zastrzeżona jest do wiadomości samego Pana Boga.